"Czas Honoru. Pożegnanie z Warszawą" - fragment drugi |
wtorek, 05 listopada 2013 22:00 | |||
Moskwa nie przyjęła go z otwartymi ramionami. W mieście panowała wojenna gorączka. Oddziały rosyjskiego wojska maszerowały bez przerwy raz w jedną, raz w drugą stronę. Ludzie robili zapasy na wypadek oblężenia. O znalezieniu pracy nie było mowy. Sorokin najął się u pewnego Żyda do obnośnej sprzedaży papierosów, żeby w ogóle jakoś przeżyć. Nosił towar po ulicach na ciężkiej desce uwiązanej do szyi jak koń pociągowy. Nienawidził tej roboty, ale dzięki niej znacznie poszerzył swoją wiedzę na temat świata. Słuchając ulicznych rozmów, dowiedział się na przykład, że wojna, która toczyła się na świecie, była sprawą dość poważną. Matka Rosja toczyła ją z Germańcami. Były to zbiry w spiczastych hełmach, które należały do jednej z dwóch band - Niemców albo Austriaków. Całkiem niedawno Germańcy pobili rosyjskie wojsko, a teraz szykowali się, żeby odebrać Matce Rosji Warszawę. Sorokin zgłosił się do wojska. Nie miał co prawda pojęcia, gdzie leży Warszawa, ale zagrzany przez patriotyczne odezwy, nie mógł pozwolić, żeby dostała się w brudne łapy Germańców. Był silny i wyrośnięty na swój wiek, więc bez trudu przekonał komisję rekrutacyjną, że ma siedemnaście lat. Ponieważ jeździł dobrze konno, został wcielony do Uralskiej Dywizji Kozaków i wysłany na front. Wojna z miejsca mu się spodobała. Przede wszystkim nareszcie mógł się najeść i to trzy razy dziennie. Zupełnie nie rozumiał powszechnego sarkania na wyżywienie. W rodzinnym domu mięso jadło się od wielkiego dzwonu, a tu co rusz była na obiad konina albo jakiś ptaszek. Samej walki nie było za wiele. Głównie czekało się, co zrobią Germańcy, i paliło machorkę. Kiedy jednak wreszcie ruszyli do ataku, Sorokin znalazł się w swoim żywiole. Szabla leżała mu w ręku lepiej niż niejednemu kozakowi z dziada pradziada. Naciął germańskich szpiców tyle, że pod koniec dnia ledwo mógł ruszyć ręką. Musiał robić sobie okłady z krowiego łajna. Germańcy zostali odparci, a Warszawa ocalona. Sorokin widział miasto tylko z daleka. Leżało na skarpie nad niewielką rzeczką, która w tych stronach była podobno uważana za coś w rodzaju Wołgi. W ogóle wszystko było tutaj inne - jakby mniejsze i bardziej kolorowe. W mieście nie było widać cerkiewnych kopuł, a wieże kościołów były spiczaste jak igły. Wasyl Czerkasow, kozak, z którym Sorokin dzielił miskę, twierdził, że w Warszawie ludzie mieli tyle złota, że srebrne monety wyrzucali na ulicę. Sorokin nie dał temu wiary, ale obiecał sobie, że któregoś dnia odwiedzi miasto, za które przelewał krew. Okazja ku temu nadarzyła się kilka lat później, ale okoliczności kolejnego wypadu Sorokina do Warszawy zmieniły się diametralnie. Była to już inna wojna, inny Sorokin i inna Warszawa. Ostatnie lata przyniosły wielkie przemiany nie tylko w życiu Lwa Aleksandrowicza, ale też całej Rosji. Częściowo odpowiedzialni byli za to Germańcy. Szukając sposobu na osłabienie rosyjskiego imperium i wyłączenie go z wielkiej wojny narodów, podgrzewali przy pomocy swojego wywiadu wewnętrzne wrzenie, które w końcu doprowadziło do wielkiego wybuchu. Skutki przeszły najśmielsze oczekiwania niemieckiego wywiadu i zmieniły bieg życia całych pokoleń. Władzę w kraju przejęli bolszewicy, a car i jego rodzina zostali rozstrzelani w piwnicy prywatnego domu w Jekaterynburgu. Sorokin ze zdumieniem patrzył, jak z dnia na dzień pojawia się nowa potężna kasta, której władza w błyskawicznym tempie pożera wszystko, niczym ogień daczę doktora Akunina. Niemal natychmiast wstąpił do rady żołnierskiej, którą zorganizował Wasyl. Razem doprowadzili do tego, że podczas najbliższej potyczki z Germańcami większa część ich sotni odmówiła walki. Dowódca zagroził im rozstrzelaniem, ale rozbroili go i powiesili dla przykładu. Łajdak miał mocną szyję. Urywał się ze sznura dwa razy. Wyzionął ducha dopiero przy trzeciej próbie. Reszta oddziału była tak przerażona tą egzekucją, że żaden podoficer nie pisnął ani słowa, kiedy blisko dwie trzecie całej sotni opuściło linię frontu pod wodzą Wasyla i skierowało się na Moskwy. I znów rosyjska stolica okazała się dla Sorokina niegościnna. Jeśli sądził, że rewolucyjna fala sama wyniesie go na szczyt nowego porządku, srodze się zawiódł. Fala wynosiła głównie ludzkie śmieci; zresztą tylko po to, żeby za chwilę je zatopić. Prawdziwi "ludzie z Moskwy" - Lenin, Trocki, Rykow - byli dla niego równie niedostępni jak rosyjski car. Najgorsze zaś było to, że w zawierusze wydarzeń zniknął mu z oczu Wasyl i Sorokin został znów sam w ogarniętej gorączką stolicy. Przynajmniej z utrzymaniem nie miał tym razem kłopotów. Z wojny przywiózł belgijski rewolwer Nagant, który nazywano popularnie naganem. Na jego widok każdy burżuj napotkany w ciemnej uliczce natychmiast podnosił ręce do góry i oddawał zawartość portfela. Kiedy pieniądze straciły wartość, Sorokin przerzucił się na burżujki obwieszone złotem i kosztownościami. Jeden z takich wypadów okazał się brzemienny w skutki. Zdzierał właśnie pierścienie z dłoni jakiejś wyfiokowanej baby, kiedy ze wszystkich stron wyskoczyli na niego ludzie z bronią. Sorokin z najwyższym trudem otworzył zapuchnięte oko, żeby zobaczyć, co będą z nim robić dalej. Przed nim siedział człowiek, którego inteligencka facjata zupełnie nie pasowała do szerokich barów i chłopskich łap. Zdawało się, że jakiś okrutny i szalony doktor Frankenstein przeszczepił głowę moskiewskiego studenta na atletyczne ciało. Był to towarzysz Kalinin, szef wydziału ekonomicznego Czeka - rosnącej w siłę organizacji nadzorującej bezpieczeństwo nowego bolszewickiego państwa. W ten sposób Sorokin został nie tylko zwolniony z więzienia, ale też zdobył posadę w szybko rozwijającej się firmie. Było to warte kilku złamanych żeber, zwłaszcza że jego oprawcy, bracia Jagudinowie, pracowali teraz razem z nim i okazali się chłopakami z fantazją. Następne lata Sorokin zapamiętał jako najlepsze w swoim życiu. Robił właściwie to samo, co do tej pory - rabował burżujów, tyle że na wielką skalę. Razem ze swoimi ludźmi plądrowali najpierw burżujskie domy w Moskwie, a potem podmiejskie rezydencje. Co prawda łupy musieli w całości odstawić do bolszewików, ale i tak Sorokin nie czuł się stratny. Szybko zaczął się wyróżniać. Najlepsze wyniki osiągał w tropieniu szpiegów i dywersantów gospodarczych. Opowieść o tym, jak pewnego razu urządził w Jekaterynburgu "rzeźby lodowe" przekazywano sobie z ust do ust. Ustawił na dworze czterech pojmanych szpiegów i kazał im się rozebrać. Był to styczeń i temperatura spadła prawie do minus czterdziestu stopni. Sorokin kazał polewać szpiegów wodą, aż przyznają się do szpiclowania na rzecz Anglików. Po kilku wiadrach wszyscy zamienili się w "lodowe rzeźby". Żaden się nie przyznał. Fantazja Sorokina stała się legendarna, a on sam zaczął coraz bardziej wierzyć we własne siły. Raz omal nie doprowadziło go to do zguby. Poszli z chłopakami na zwyczajną rekwizycję do pewnej starej szlachcianki. Był donos, że baba trzyma pod podłogą całe sztaby złota. Załomotali więc do drzwi, a Losza Jagudin jak zwykle ryknął przez szparę: "Czeka, otwierać!". Zawsze odnosiło to piorunujący skutek. Ludzie w środku dostawali małpiego rozumu. Rzucali się, żeby chować biżuterię i kompromitujące dokumenty do doniczek z kwiatami albo sienników. Niektórzy wyskakiwali przez okna, bez względu na wysokość. Dla Sorokina był to dowód na słuszność bolszewickiej tezy, że burżuazja to gatunek skazany na wymarcie. Tyle się gadało, jacy to wykształceni i obyci ludzie, a kiedy przyszło co do czego, to zachowywali się jak ostatni durnie. Kiedyś nawet pewien akademik z tytułem profesora wyskoczył przez okno, jakby nie wiedział, dureń, najprostszej rzeczy - że upadku z czwartego piętra nie da się przeżyć. Baba, do której przyszli tamtego dnia, też do rozumnych nie należała. Zamiast otworzyć od razu i oszczędzić sobie nieprzyjemności, zrobiła coś zupełnie przeciwnego. Założyła na drzwi ciężki łańcuch. Pytanie to zadał dopiero człowiek, który może nie sprawował jeszcze najwyższych urzędów w bolszewickim państwie, ale szybko piął się w górę. Na razie był prawą ręką samego Swierdłowa. Kierował Ludowym Komisariatem do spraw Narodowości, który zajmował się szerzeniem idei bolszewizmu wśród narodów Rosji. Nazywał się Iosif Dżugaszwili i był Gruzinem z pochodzenia. - Co to właściwie za jeden ten Sorokin? - spytał pewnego dnia Dżugaszwili, usłyszawszy kolejny raz o szalonym kozaku z Czeka. Tym razem ludowe podanie przypisywało mu szczególny pomysł zdejmowania opornym wrogom klasowym "rękawiczek". Sorokin podobno moczył im najpierw ręce we wrzątku, a kiedy skóra pokryła się pęcherzami, zdejmował ją, pozostawiając delikwentowi dłonie odarte do żywego mięsa. Bez względu na to, czy była to prawda, człowiek, o którym opowiadano takie okropności, zasługiwał ze wszech miar na uwagę jako jednostka, która już wkrótce może się okazać przydatna. Iosif Dżugaszwili został bowiem właśnie mianowany na komisarza politycznego Frontu Południowo-Zachodniego, który wkrótce miał ruszyć na Polskę. Potrzebował jak powietrza ludzi nietuzinkowych i zaufanych, zwłaszcza w podlegającej mu 1 Armii Konnej. Była to ogromna ciżba niepiśmiennych kozaków, którzy w przeważającej większości nie byli świadomi klasowo bardziej niż ich konie. Kiedy Iosif Dżugaszwili przeczytał akta Sorokina, natychmiast zrozumiał, że znalazł wreszcie odpowiedniego człowieka na komisarza politycznego Konarmii. Kozak, weteran wojenny, czekista, szaleniec - słowem: idealny kandydat. Nawet jego niespełna dwadzieścia lat nie stanowiło żadnej przeszkody. Głównodowodzący Frontu Zachodniego, Tuchaczewski, miał zaledwie dwadzieścia siedem lat. Sorokin miał więc drugi raz w życiu ruszyć na Warszawę, choć tym razem nie jako jej obrońca. Dzięki rozmaitym kursom wieczorowym jego wiedza historyczna znacznie się w tym czasie pogłębiła. Na stanowisku komisarza politycznego Konarmii było to niezbędne. Co rusz musiał tłumaczyć kozakom obecną sytuację polityczną. Jego samego nie przestawały zdumiewać zmiany, jakie zaszły także na tym polu w ciągu ostatnich lat. Otóż Warszawa nie była już częścią Matki Rosji. Z początku Sorokin próbował wyjaśniać podstawowe różnice między "białymi" od Wrangla a polskimi panami, ale szybko przekonał się, że kozacy nie chwytają takich subtelności. Odpowiadał więc: "Można tak powiedzieć", po czym przechodził gładko do dalszej części wywodu. Otóż ta właśnie zbuntowana Warszawa, której jeszcze niedawno rosyjscy żołnierze bronili własną piersią przed Germańcami, zagrażała teraz nowemu sowieckiemu państwu. Ciągle próbowała wyrywać z ciała Matki Rosji nowe terytoria. Dlatego należało rozprawić się z polskimi panami raz na zawsze, a po trupie burżuazyjnej Polski zanieść pochodnię rewolucji do Germańców i całego świata. Konarmia spadła na Polskę z wielkim impetem. Wyperfumowani polscy oficerkowie umykali gdzie pieprz rośnie i wydawało się, że czerwona pożoga w mgnieniu oka pochłonie zdradziecką Warszawę. Tak się jednak nie stało. Nie wiadomo, dlaczego stanęli pod Lwowem. Podobno czekali na wiadomości ze sztabu Pewnego dnia jak grom z jasnego nieba spadła wiadomość, że Tuchaczewski został pod Warszawą rozgromiony w pył. Nie dość tego - polskie wojsko ciągnęło już ze wszystkich stron, żeby uderzyć także na Konarmię. Niemal natychmiast zarządzono odwrót, ale do bitwy z polskimi panami i tak doszło. Pod Komarowem Sorokin sam wziął szablę do ręki i wyjechał w pole. Ściął sześciu, może siedmiu Polaków, ale nie zmieniło to wyniku bitwy. Konarmia została rozbita i zmuszona do ucieczki. Sorokin prawie dwie dekady żył na uboczu wielkich wydarzeń w sowieckim państwie. Owszem, zajmował pewne stanowiska, ale były to posady o niewielkim znaczeniu, w dodatku z dala od Moskwy - a to sekretarz Komsomołu w jakimś zakładzie w Czelabińsku, a to szef wydziału ekonomicznego OGPU w Tyflisie. Przez pierwsze miesiące był zdruzgotany. Nie widział wielkiej różnicy między swoim losem a nędznym żywotem zwyczajnych zeków. Podobnie jak oni musiał znosić czterdziestostopniowe mrozy i potworną pustkę syberyjskiej północy. Dobrze, że nie kazali mu harować razem z nimi przy wyrębie lasu, myślał z goryczą. Od tej pory zmienił się nie do poznania. Odstawił wódkę. Zaczął dużo czytać. Książki kazał sobie sprowadzać razem z dostawą żywności dla obozu. Pochłaniał wszystko - prawo, historię, filozofię, nawet podręczniki biologii. Czas odmierzały mu strony przeczytanych książek. O ile przedtem syberyjska doba wydawała się trwać całą wieczność, o tyle teraz stała się za krótka. Nie miał wprawy w czytaniu, toteż dziesięć stron zabierało mu z reguły godzinę. Postanowił poprawić wydajność, zwłaszcza że nie przyswajał za dobrze przeczytanej treści. Wiele książek było dla niego po prostu niezrozumiałych. Znalazł na to genialny wręcz sposób. Wśród zeków byli przecież profesorowie niemal każdej dziedziny ludzkiej wiedzy, duchowni, intelektualiści, artyści. Nie brakowało też wybitnych bolszewików, którzy w małym palcu mieli wszystkie pisma Marksa, Engelsa i towarzysza Lenina. Sorokin wybrał więc po jednym specjaliście z każdej dziedziny wiedzy i utworzył coś w rodzaju prywatnego uniwersytetu. Swoich profesorów umieścił w oddzielnym baraku, przydzielił im pracę pod dachem oraz dodatkową porcję bałandy. W zamian za te przywileje kazał im wygłaszać dla niego wykłady i przygotowywać seminaria. W ten sposób barak siedemnasty stał się najlepszą prywatną uczelnią w Związku Sowieckim, choć świat nigdy się o nim nie dowiedział, ponieważ wszyscy wykładowcy zmarli w obozie z powodu chorób i niedożywienia. Praca samokształceniowa zaczęła wkrótce przynosić owoce. Sorokin niemal fizycznie czuł, jak jego świat rozszerza się i rozjaśnia. Zaczął dostrzegać związki i zależności między rzeczami, które pozornie nie miały ze sobą nic wspólnego. Ze wstydem przypominał sobie siebie z poprzedniego, przedłagrowego życia - zwierzę miotane instynktami i złudzeniem, że posiada jakieś własne myśli i przekonania. W rzeczywistości były to tylko odpryski zasłyszanych zdań, wyuczone przez otoczenie reakcje neuronów, brednie w rodzaju srebrnych monet na ulicach Warszawy, zamulające ludzki umysł. W łagrze Sorokin stał się człowiekiem wolnym - odzyskał władzę nad swoim rozumem, a wraz nią - nad swoim losem. Pierwszym dziełem samodzielnego myśliciela z Kamczatki był śmiały projekt reorganizacji Głównego Zarządu Obozów, który usprawniał zarządzanie stale rosnącą liczbą łagrów na terenie całego Związku Sowieckiego. Pismo Sorokina do OGPU pozostało bez odpowiedzi, ale dziwnym zbiegiem okoliczności krótko potem przeprowadzono reformę systemu zarządzania obozami, i to bardzo zbliżoną do zaproponowanej przez Sorokina. Właściwie zmieniono tylko nazwy nowych organów. Główna centrala nazywała się teraz w skrócie "GUŁag". Sorokin ani myślał się poddać. Oczywistą kradzież intelektualną uznał za swój sukces. Najwyraźniej tak górował nad miernymi umysłami oficjeli z OGPU, że nie mieli innego wyjścia jak użyć władzy zamiast własnego rozumu. Dobrze wiedział, że awanturowanie się jest bezcelowe. Przygotował więc kolejny projekt - jeszcze bardziej oryginalny. Był to ni mniej, ni więcej, jak plan połączenia dwóch wielkich rosyjskich rzek: Wołgi i Donu. Kanał o długości stu jeden kilometrów miałby zostać zbudowany rękami zeków, a więc z wykorzystaniem darmowej siły roboczej. W tym celu Sorokin proponował podniesienie ogólnej liczby więźniów do pół miliona i utworzenie w rejonie planowanej budowy nowych łagrów. Pomysł ten przyszedł mu do głowy podczas lektury książek o historii starożytnego Egiptu. Niestety nowy zarząd GUŁagu także nie odpowiedział. Sorokin doszedł do wniosku, że być może dał się ponieść osobistym afektom. Wołga była rzeką jego dzieciństwa, ale dla ludzi z Moskwy nie znaczyła wiele, a już to, czy będzie połączona z Donem, obchodziło ich tyle, co zeszłoroczny śnieg. Należało zaproponować im raczej coś, co bardziej przemówi nie tyle do rozumu, ile do afektów właśnie.
[Wydawnictwo Zwierciadło]
TRZECI FRAGMENT JUŻ WKRÓTCE! Zapraszamy również do konkursów, które pojawią się lada dzień. Mamy dla Was 5 książek ufundowanych przez Wydawnictwo Zwierciadło.
Kup w promocyjnej cenie w Księgarni Zwierciadło Czytaj także:
|